To tylko film sensacyjny, w którym imiona bohaterów przypadkiem pokrywają się z imionami bohaterów Iana Fleminga. Co nie znaczy, że to był zły film. Wręcz przeciwnie, dawno tak dobrze się nie bawiłem. Trzeba tylko było zaakceptować tą różnicę między "licencją", a serią. Co więc mamy? Bond walczy nie za Anglię, a w imię prywatnej zemsty. Nie jest już tym dawnym, nonszalanckim agencikiem wykonującym kolejne zadanie. Kierują nim emocje. Tak silne, że bez wahania rezygnuje z pracy w bryryjskim wywiadzie(!) i koncentruje się na prywatnym śledztwie. Mamy więc kino zemsty, gatunek o tyle wdzięczny, co nie mający z bonderami nic wspólnego. Co dalej: po dżentelmenie Connerym i zblazowanym Moorze (Lazenby'ego pominę znaczącym milczeniem) przyszedł szorstki Dalton. Tu nie ma miejsca na urok osobisty. Bond jest twardy jak, nie przymierzając, Eastwood. No i właśnie. Przez cały film nasuwało mi się porównanie do Brudnego Harrego. "Licencja" została nakręcona w podobnym stylu. Mamy dużo krwi, strzelanin, mało muzyki, nawet ujęcia są kręcona w miarę podobnie. Zresztą, nie dam głowy, ale mam wrażenie że reżyser wcześniej bawił się w tego typu rzeczy. Jak już mówiłem - zemsta jest motywem napędzającym fabułę. Emocjonujemy się polowaniem na Sancheza, jego śmierć przynosi catharsis. Nic dziwnego, że ten film się dobrze ogląda. JEŚLI zapomni się że głównym bohaterem jest Bond. Dodatkowo mamy smaczki takie jak młody i szczupły Benicio del Toro. Ale mnie i tak najbardziej podobała mi się notka w napisach końcowych dotycząca szkodliwości palenia;)
na marginesie: taki Bond jest zdecydowanie bliższy literackiemu pierwowzorowi niż "klasyczny"